| | |
Znany sądecki dziennikarz Daniel Weimer podsumowuje tegoroczne występy Sandecji i sytuację w klubie.
24 punkty na koncie i zaledwie 10. pozycja w tabeli to o wiele za mało, by zadowolić coraz bardziej wymagających sądeckich kibiców.
Dwa pierwsze w przeszło stuletniej historii Sandecji sezony w I lidze owocowały odpowiednio trzecią i czwartą lokatą. Kolejny rok miał upłynąć pod znakiem skuteczniejszej walki biało-czarnych o awans do ekstraklasy.
Tak przynajmniej wynikało z zapowiedzi działaczy i trenera Mariusza Kurasa, a optymizm licznych w Nowym Sączu sympatyków piłki nożnej potęgowały inwestycje: oświetlenie stadionu, planowana dalsza modernizacja obiektu, a także roszady kadrowe w zespole biało-czarnych. Drużynę opuścili co prawda środkowy obrońca Damian Zbozień (via Legia Warszawa trafił do GKS Bełchatów) i przebojowy pomocnik Słowak Vladimir Kukol (w niezbyt elegancki sposób pożegnał się z klubem, w Jagiellonii Białystok przesiaduje na ławce rezerwowych), ale nazwiska ich zastępców zdawały się gwarantować co najmniej utrzymanie prezentowanego przez drużynę poziomu. Marcin Dymkowski, Łukasz Derbich, Michał Trzeciakiewicz i Bartosz Wiśniewski mają wszak za sobą występy w najwyższej klasie rozgrywkowej, Serb Milan Durić przyjechał nad Dunajec rozsławiony tytułem najlepszego cudzoziemca w lidze macedońskiej, a młodzieżowiec Patryk Jędrzejowski to nadzieja wrocławskiego futbolu. Tymczasem sprawdził się jedynie ostatni z wymienionych. O swej przydatności do zespołu Wiśniewski przekonał trenera dopiero w połowie rozgrywek, Trzeciakiewicza prześladowały kontuzje, natomiast kompletnym niewypałem okazało się transferowanie Dymkowskiego i Derbicha. | | Mariusz Kuras, nie wiedzieć z jakiego powodu, nigdy nie cieszył się przesadną sympatią sądeckich szalikowców szczególnie tych spod znaku Starej Gwardii. Kiedy więc Sandecja rozpoczęła sezon od przykrych porażek na własnym terenie z Wisłą Płock, Polonią Bytom i Wartą Poznań, trenera potraktowano niewybrednymi wyzwiskami. Kuras nie uległ presji, na łamach "Dziennika Polskiego" stwierdził wręcz, iż nie czuje się utaplany w błocie, zapewnił, że zespół zacznie wygrywać i wkrótce przepowiednie zaczęły się realizować. Szkoleniowiec dokonał roszad personalnych, Dymkowskiego zastępując Tomaszem Midzierskim, Marcina Makucha - Sebastianem Fechnerem, na środku pomocy zameldował się ściągnięty awaryjnie Filip Burkhardt, a partnerem rzadko zawodzącego w ataku Arkadiusza Aleksandra stał się Wiśniewski. I maszynka "zaskoczyła". Wzrastającą formę sądeczan zdawały się potwierdzać efektowne wygrane z Piastem Gliwice (aż 4-0!) i Termaliką Nieciecza, zatem z jednymi z głównych ekstraklasowych aspirantów, a Kuras jął odliczać kolejne nieprzegrane przez swych podopiecznych mecze. Dorachował się do dziesięciu, a kiedy biało-czarni dwa razy z rzędu zwyciężyli na boiskach rywali (w Ząbkach i w Łęcznej) kibice uwierzyli, że ich ulubieńcy znajdą się wkrótce na szpicy tabeli.
Początek fatalnego końca dała przegrana konfrontacja z rozpaczliwie usiłującym się wydostać ze strefy spadkowej GKS-em w Katowicach. W sztabie MKS uznano to za klasyczny wypadek przy pracy. Zaniepokojenie wzbudziła kolejna porażka poniesiona już przed własną publicznością z Zawiszą Bydgoszcz. Nikt wówczas nie przywidywał, że najgorsze dopiero ma nastąpić. Do Płocka biało-czarni jechali po komplet punktów. Wyprawa okazała się wszak klęską. Miejscowi zafundowali gościom pół tuzina goli, wykorzystując szkolne błędy wszystkich bez wyjątku piłkarzy. Wiadomym się stało, że dni Mariusza Kurasa w Nowym Sączu są już policzone. Istotnie, we wtorek umowa została rozwiązana, ale już w poniedziałek zarząd klubu był po słowie z następcą dotychczasowego szkoleniowca. Wybór padł na dobrze kojarzonego przez kibiców Roberta Moskala. Tego samego Moskala, który po raz pierwszy w historii wprowadził Sandecję przez bez mała trzema laty do I ligi, za co w nagrodę ówczesne władze MKS nie przedłużyły z nim kontraktu. Trener spakował manatki, meldując się na zbadanym wcześniej terenie.
Pierwszy krok, jaki na nim wykonał, powodzenia nie przyniósł. Bo też przynieść nie mógł. Moskal miał zbyt mało czasu, by podjąć choćby próbę zaszczepienia w drużynie preferowanego przez siebie stylu. Przed wieńczącym piłkarski rok 2011 meczem sądeczan z Arką w Gdyni mógł jedynie przemówić do psychiki swych podopiecznych, przekonać ich, że wpadki w Płocku nie ma sensu roztrząsać i że niedawnemu ekstraklasowcowi też można się dobrać do skóry. Każdy kto chciał mógł się przekonać na ile owe próby szkoleniowca się powiodły, śledząc telewizyjny przekaz z nadbałtyckich zawodów. Kiepsko prezentująca się Sandecja przegrała czwarty raz z rzędu.
Co dalej? Moskal zapewnia, że wiedział, na co decyduje się wkraczając do rzeki, w której już kiedyś brodził. Utrzymuje, że jego nowi podopieczni tworzą zgraną grupę ludzi, zdolnych do poradzenia sobie z każdym pierwszoligowym rywalem. Że nie dopuszcza do siebie myśli, żeby runda wiosenna miała upłynąć pod znakiem dramatycznej walki o zachowanie szlifów pierwszoligowca. Że druga część sezonu przebiegnie pod znakiem mozolnej wspinaczki sądeczan w górne rejony tabeli, a w przyszłym roku, kto wie...
Skłonni jesteśmy podpisać się pod zacytowaną opinią. Sandecję stać na dużo więcej, aniżeli to, co prezentowała jesienią. Istnieje naturalnie wiele powodów do niepokoju. Należą do nich m.in. zaawansowany wiek niektórych podstawowych graczy, czy niespecjalnie zasobny stan klubowej kasy. Jeśli jednak w ekipie Sandecji znów zacznie obowiązywać zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", to runda rewanżowa wcale nie musi wpędzać sądeckich kibiców w stany depresyjne.
autor: Daniel Weimer | |  |
|